Babcia Irenka

Babcię Irenkę poznałam wkrótce po swoim narodzeniu, kiedy mieszkaliśmy w 7 osób, czyli 4 pokolenia, w 3 pokojach. Z tych pierwszych lat pamiętam ją głównie w scenach spacerów do lasu, które z nią odbywaliśmy z bratem Wojtkiem i mam nadzieję, że była wtedy tak szczęśliwa jak my, bo my szczęśliwi z nią byliśmy bardzo. Eksplorowaliśmy górkę piaskową, a potem wracaliśmy do domu, do codziennej rutyny, która dzieci uwielbiają, a którą babcia też lubiła i  była jej strażniczką. Także po spacerze wracaliśmy na obiad, który babcia podawała zawsze na moment powrotu dziadka z pracy. Wspólny obiad był najważniejszym rytuałem w ciągu dnia i nie pamiętam, żeby nie był dwudaniowy, i żeby nie kończył się herbatą, relaksem, a często sjestą. 

 
Babcia, nauczycielka geografii w liceum, nawet w życiu prywatnym nie wychodziła z roli pedagoga. Tłumaczyła nam na przykład jak formowały się warstwy tektoniczne ziemi za pomocą koca położonego na łóżku i ściskanego z dwóch stron tak, że faktycznie tworzyły się na nim nieregularne wybrzuszenia. I to nie, że któreś z nas dzieci się babci o to pytało, nie. Po prostu zamiast opowiadać bajki babcia opowiadała nam o lądolodach, morenach czołowych i geologicznej przeszłości Kazimierza Dolnego ze szczególnym uwzględnieniem erozji skał wapiennych, powstawaniu lessów i tworzeniu się słynnych kazimierskich wąwozów. Kiedy piekłam z babcią szarlotkę, to tylko uczyłam się jak zagniatać ciasto, ale też, że Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun, Pluton, że taka jest kolejność planet w układzie słonecznym. 

Babcia bywała też, jak kto kiedyś ktoś określił “cichym tyranem”, co odczuwałam zwłaszcza, kiedy organizowała mi po szkole dyktanda, z których próbowałam się wymigać i przy których stawiałam łatwy do złamania opór. Jak coś uważała, to uważała i egzekwowała to uporem, dyscyplinującymi rozmowami lub wiele mówiącą ciszą. Raz w swoich latach dwudziestych zapaliłam przy niej papierosa na spacerze i do dziś pamiętam jak jej stalowe (jeśli chodzi o ciężar) spojrzenie przenikliwych zielonych oczu wbiło mnie w ziemię, a potem dosięgnęło mnie klasyczne belferskie pytanie “taka chcesz być dorosła?”. Gdyby nie jej zaczynające się problemy z pamięcią i fakt, że szybko o tym zdarzeniu zapomniała, nie miałabym wielkiego wyboru jeśli chodzi o rzucenie palenia. 

Babcia ładnie się ubierała i miała w tym swój styl. Jeśli zaś chodzi o włosy, to po różnych uczesaniach z młodości poprzestała na swojej klasycznej fryzurze, która powodowała, że jako dzieci myśleliśmy, że babcia jest na znaczkach pocztowych, bo bardzo była podobna do Kopernika na znaczkach w klaserze dziadka. Chodziła po domu cichutko jak duch i gdyby nie pobrzekiwanie jej metalowych bransoletek, nie byłoby w ogóle jej słychać. Gesty miała spokojne i delikatne, a wszelkie prace manualne wykonywała precyzyjnie i z czymś w rodzaju czułości.  Nie znam nikogo kto by obierał tak cienko jabłka. Zawsze porządkowała przestrzeń dookoła siebie.  Nie mogła się powstrzymać, żeby nie poprawić mi jakiegoś nieuporzadkowanego kosmyka na głowie, czy żeby nie oberywać spostrzeżonego suchego liścia z rośliny doniczkowej.

Miała też zamiłowanie do medycyny naturalnej dlatego można ją było nakryć w jej pikowanym granatowym szlafroku z połówkami czosnku w uszach lub z przyłożonym gdzieś na ciało lisciem kapusty. Z pasją ucznia czarnoksiężnika wertowała książki Ireny Gumowski i Michała Tombaka. 

Była też osobą lękową, nie lubiła ciemności za oknem i bycia samemu. Mam to po niej i kiedy to w sobię rozpoznaję, mówię do siebie “spokojnie Irenko”. Babcia dużo martwiłą się też o nas wszystkich, dlatego trzeba było meldować jej się z każdej podróży, że się już dojechało i jest się już bezpiecznym. 

Z babcią spędzałam dużo czasu słuchając Bacha, który do końca  pozostał naszym językiem porozumienia, bo kiedy demencja zaczęła odbierać babci pamięć i rozmawiać nie było z nią łatwo, włączyłam jej płytę z muzyką Bacha i jej twarz momentalnie zmieniała się na zadowolona. I tak sobie siedziałyśmy i mocno ściskała moją dłoń, swoją zawsze ciepłą dłonią.

Babcia Irenka, zaczęła odchodzić od nas już jakiś czas temu, kiedy pojawiły się u niej pierwsze oznaki demencji. Były wśród nich oznaki tak nieoczywiste jak kompulsywne kupowanie piersi z kurczaka na obiad na kotlety i zamiłowaniem do opalania się na balkonie, przez co jej i tak podatna na działanie słońca skóra już na majowy weekend osiągała barwy skóry ludności subsaharyjskiej. Jej pamięć  krótkotrwała zepsuła się najszybciej, a potem erozja zaczęła dotykać też wspomnień, zostawiając na koniec wspomnienia najwcześniejsze i tworząc dziwny świat w którym żywi pozostawali jej mąż, czyli dziadek Stasiek, jej rodzice, a my z bratem mimo, że nawet skończyliśmy już dawno studia pozostawaliśmy dla niej dziećmi, które zaskakiwały ją tym, że mają prawo jazdy i mogą ją gdzieś zawieźć samochodem. Jej samoświadomość krążyła w rzeczywistości wyobrażonej, do której czasem mieliśmy dostęp, a czasem nie. W rozmowie potrafiła świetnie udawać, że wszystko się zgadza, choć zdradzały ją zawsze pytania typu “przypomnij mi proszę, gdzie my jesteśmy?” wypowiadane tonem, jakby nie mogła sobie przypomnieć zaledwie tytułu książki, czy filmu. W ostatnich latach już nawet te pytania przestały się pojawiać, a zastąpiło je milczenie i kontemplacja świata za oknem. Babcia powoli znikała, aż zniknęła zupełnie. 

Advertisement

Jeż

Tuż przed ogłoszeniem pandemii zdarzyło się tak osobliwie, że razem z K. wiozłyśmy przez Ochotę kuchenkę gazową na złomiarskim wózeczku. Nie pytajcie! Wiozłyśmy i już, choć było to dość absurdalne. Zmierzchało się, kiedy na trawniku zauważyłyśmy jeża.

Mamy szczególny sentyment do jeży i bardzo przeżywamy każdego przejechanego jeżyka, dlatego od razu zaczęłyśmy obserwować, czy osobnik, który na trawniku wykonuje jakieś nerwowe manewry, nie próbuje czasem przejść przez ulicę. Bo jeśli tak, to musimy zapewnić mu bezpieczne przejście. Niestety nie dało się ustalić, o co mu chodzi, bo stwierdził, że na chodniku jest tłum i on poczeka aż będzie pusto. A tłum się zrobił bo oprócz nas i naszej kuchenki, przystanęła przy nas staruszka z wózeczkiem zakupowym, która, jak się okazało, również postanowiła zaopiekować się jeżem.

Wywiązała się między nami, a starszą panią, dyskusja podczas, której dowiedziałyśmy się, że pani też ma sentyment do jeży, bo jak była mała to miała jeża Tuptusia. Pani postulowała przeniesienie naszego podopiecznego na jej podwórko, bo tam jest kupa liści i jest to idealne miejsce dla jego gatunku. Na to my zauważyłyśmy, że nie wiadomo, czy jeż tam właśnie chce zamieszkać, ani w ogóle jakie ma plany, czy przenosić go przez ulicę, bo może on właśnie chce być po tej stronie. Ostatecznie zgodziłyśmy się, że się nieco rozsuniemy i zobaczymy, co jeż zrobi. Jak będzie chciał przejść to zatrzymamy najeżdżające samochody.

Miotały nami te odwieczne wątpliwości, czego chce ten ślimak/żuk/dżdżownica, którego zabieramy z drogi i przenosimy w bezpieczne miejsce, które najpewniej nie jest ich wymarzoną destynacją.

I tak stałyśmy czujne z tą kuchenką gazową na złomiarskim wózku, krzyżując jak w Westernie spojrzenia ze starszą panią stojącą na przeciwko i czekając na decyzję jeża.

A jeż podszedł do nas, obwąchał mi buty i zniknął pod ogrodzeniem.

Kość

Nie wiem, czy zbieracko-łowieckie grupy homo sapiens, które udomowiły psy, też były z rana budzone za pomocą dźgania nosem. Pewnie nie, ale przecież styl życia obu gatunków od tamtych czasów bardzo się zmienił.

Mnie to dźganie nosem w warunkach pracy zdalnej późnego kapitalizmu ratuje, żeby nie zaspać. Mój ryży kundel podchodzi rano do łóżka i budzi mnie, bo muszę przecież go wyprowadzić, dać mu leki w maśle i jedzenie, wpuścić go na kanapę, kiedy będę jeść śniadanie i wymasować mu tkankę tłuszczową na żebrach zanim pójdę pracować.

Wiadomo – te ileś tysięcy lat temu mój pies nie byłby aż tak bardzo ode mnie zależny. Nie musiałby przychodzić do mnie z tak błahego powodu, że chce mu się siku. W ogóle miałby więcej swojego życia, o którym nie musiałabym wiedzieć. Psy na wsiach często jeszcze w jakimś stopniu swoje prywatne życie mają. Widuje się je jak idą pewnym a śpiesznym krokiem w sobie tylko wiadomych psich interesach. Nikt z nimi chodzić nie musi, nikt ich nie pilnuje. Jeszcze kiedy byłam w podstawówce mieliśmy psa Drupiego, który wypuszczaliśmy samopas po naszym małomiasteczkowym osiedlu z wielkiej płyty, co nikogo nie dziwiło, bo był to częsty zwyczaj w naszej postchłopskiej społeczności. Drupi chyba był nawet znudzony tą wolnością, że sam sobie może obejść osiedle i nikt go za szyję od zapaszków nie odciąga. Kiedy chciał wrócić szczekał pod drzwiami klatki albo mieszkania i się go wpuszczało. Raz nawet wrócił ze śladami zębów na zadzie, bo brał udział między blokami w psim spędzie przy cieczkującej suce i jakiś rywal go pogryzł. Fakt, że może jednak stada niezdrowo podnieconych gryzących się kundli molestujących jedną biedną samicę, to nie jest sytuacja szczególnie pozytywna, ale myślę, że Drupi uczestnicząc w tym okropnym, a psom przyrodzonym procederze, był blisko swojej natury, choćby była to natura bezwzględna i grożąca śmiercią lub kalectwem.

No to Bicho siedzący ze mną w mieszkaniu w mieście nie ma szans na luksus lub przekleństwo swojego własnego życia, które byłoby jego prywatna sprawą. Jestem mu potrzebna do wszystkiego i to jeszcze z tą nadopiekuńczą histerią, że jak znajdzie jakieś własne jedzenie na trawniku, to mu je z krzykiem zabieram. Dlatego cała jego inteligencja idzie w komunikacje z nami, bo od nas zależy zaspokajanie większości jego potrzeb. Stąd to dźganie mnie nosem, przysiadanie przy kuchni w porach wydawania posiłków, powtarzanie jednego prymitywnego rebusu oznaczającego, że chce nadprogramowe jedzenie z lodówki, kładzenie głowy na kanapie, kiedy chce na nią wejść i inne czytelne gesty, które wypracował w celu stworzenia międzygatunkowego porozumienia.

Dziś popołudniu Bicho zamiast jak zawsze drzemać po spacerze i obiedzie strasznie nudził, więc dostał kość podwędzaną, którą już raz obgryzł z większości miękkich tkanek. Mimo to ciągle do mnie przybiegał w bardzo przedsiębiorczym nastroju i czegoś ode mnie chciał. Jak szłam za nim, to podchodził do kości i widać było, że jest pewien, że wiem o co chodzi. Zbywał moją opinię, że on tu jest psem, a ja się na kościach nie znam i nie wiem czego ode mnie oczekuje.

Jak się zastanowiłam, to odłupałam w tej kości młotkiem i śrubokrętem kość strzałkową od piszczelowej, żeby Bicho dosięgną resztek mięsa, których nie umiał wygryźć. Bardzo się ucieszył, że jego plan się powiódł, ale po jakimś czasie wrócił znowu i ze swoją mina akwizytora z którym ubija się same interesy życia znowu zaprowadził mnie do tej kości. Obejrzałam ją zastanawiając się, jak jeszcze mogę temu padlinożercy pomóc.

I tak właśnie kończyłam swoją komputerową pracę zdalną w epoce późnego kapitalizmu siedząc przy biurku i przyciskając mocno zleżały kawałek świńskiej piszczeli do parkietu, żeby piesek mógł sobie spokojnie poobgryzać kostkę i żeby mu się nie przekręcała.

Katecheza

Od zawsze zastanawiało mnie, czemu polski kościół katolicki z taką zajadłością zwalcza wszelkie przejawy widzenia w zwierzętach drugiej osoby. Pamiętam jak moja katechetka z podstawówki powiedziała, że zwierzęta nie mają duszy. Kiedy indziej w kościele ksiądz powiedział, że zwierząt nie można kochać, do nich się można tylko przywiązać, jak do przedmiotu.

Było mi strasznie przykro, bo wtedy nie wiedziałam jeszcze, że religia, to nie nauka, chociaż uczą jej w szkole. Wpatrywałam się w mojego pierwszego psa, suczkę Niunię i pamiętam, że nie mogłam uwierzyć w to, że istnieje ktoś tak piękny i jak to się dzieje. Oczywiste wydawało się, że Niunia ma duszę i że ją kocham, a tu nagle dowiaduje się, że tylko mi się to wydaje. Ci sami ludzie, którzy negowali moją miłość do Niuni, kazali mi kochać Boga, którego nie widać i którego sami nie widzieli. I którego oczywiście nie kochałam, no bo jak to się niby robi?

Ta kontrintucujność była szczególnie denerwująca.

Dzisiaj spacerując z Bichem, zobaczyłam w wiacie przystankowej, że ktoś na plakacie, na którym pies ma cień w kształcie człowieka, namazał czerwonym flamastrem swój protest. Że pies to nie człowiek, że ten kto zrobił ten mem (?) jest sam chyba zwierzęciem. Zarówno pies, jak i jego ludzki cień były przekreślone.

Pewną satysfakcję miałam z tego, że ktoś źle dobrał sobie flamaster, który ledwo zostawiał ślad na pleksi i trzeba było się dobrze przyjrzeć, żeby odczytać to oburzenie. Przypomniały mi się te kościelne kocopoły z dzieciństwa, które właśnie kogoś wyraźnie nienawykłego do “aktów wandalizmu” popchnęły do takiej formy sprzeciwu. Nawet prosta metafora potrafiła kogoś tak wkur**ić.

Potem widzieliśmy też płytę OSB na szkolnym płocie, która przeznaczona była na plakaty wyborcze. Trzaskowski był porozrywany i wszędzie dopisano mu jego wyborczy wynik z drugiej tury. Bo to, że przegrał, to za mało.

Ciekawe, że najbardziej wściekli są ci, którzy wygrywają już od dłuższego czasu.

Elżbieta – Karol – 1:0

Idziemy z K. i Bichem po osiedlu. Z uliczki przed nami idzie kobieta z potrójną smyczą, na której prowadzi dwa kundelki i jedną suczkę corgi. Mówię K., że kiedyś rozmawiałam z tą panią i ona zna panie, od których moi rodzice kupili naszego pierwszego corgiego. I opowiadam jej, że to warszawskie środowisko wielbicieli corgich zawsze miało fantazje i jak w latach 90tych przyleciała królowa Elżbieta to grupa pań ze swoimi corgusiami ustawiła się na trasie jej przejazdu, a królowa zatrzymała swoją limuzynę i wyszła się przywitać, bo wiadomo, że corgi to jej największa słabość.

K. się zamyśliła. Bicho obsikał krzaczek, a K. powedziała.
– No widzisz. Bo kiedy Jan Paweł II przyjechał do Suwałk i wszyscy czekali na niego na sejneńskiej to pojechał inną trasą. I teraz w Sobolewie jest pomnik, że to tamtędy przejeżdżał. A ja bardzo czekałam.

Ryszard

Na schodach z kostki Bauma prowadzących do naszej Biedronki leżał czarno-biały kocur. Można było pomyśleć, że coś mu się stało, w końcu jaki normalny kot wyleguje się centralnie w miejscu po którym chodzi pół osiedla i to jeszcze wyciągając łapki jak superman maksymalnie wydłużając swoje ciało. Żadne rozsądne zwierzę nie robiłoby takiej rejtaniady w takim miejscu. Przyjrzałam się dokładniej, czy kotu nic nie jest, ale spał sobie, a że nie miał ogona to wiedziałam, że to Ryszard. A Ryszard nie jest zwyczajnym kotem.

Poznałam go w kiosku obok Serpola. Spał na teletygodniach i krzyżówkach z twarzą. Pani kioskarka przedstawiła mi go z taką dumą jakby był to co najmniej jej syn, i do tego laureat olimpiad z polskiego i historii. “To jest Ryszard, nasz Rysiu” – mówiła.

Pewnego razu podsłuchałam rozmowę sprzedawczyni z Serpola i klientki o tym, że ktoś uznał Rysia za bezdomnego i wywiózł do jakiejś lecznicy. Obie panie kipiały z oburzenia, jak można było tak zrobić, o kobiecie, która nie wiedziała, że wywozi czarno-białą eminencję naszego osiedla, wyrażały się jak najgorzej oraz dawały wyraz uldze, że Ryszard został już odzyskany. Zapytałam o to zdarzenie kioskarkę, bo myślałam, że Ryś jest jej, a ona wyjaśniła mi, że należy on do jakiejś pani z osiedla, ale ma duszę, która nie pozwala mu być zwyczajnym kotem, dlatego ta pani pogodziła się już, że Ryś czas spędza na osiedlu i tam założył swój sułtanat.

Kiedy wracałam z zakupami z Biedronki, spotkałam pod klatką panią Basię, naszą sąsiadkę, która opiekuje się wolno żyjącym kocim gangiem. Zapytałam, czy zna Rysia, a pani Basia na to, że oczywiście, wiadomo, kto by Rysia nie znał. To jej mówię, że Ryś się wyleguje centralnie na schodach przed Biedronką.

– Przed Biedronką? To dziwne. Przecież on w Serpolu pracuje, na kasie albo na wadze. A rano w kiosku. To bardzo pracowity kot jest.

Odjaniepawlanie

Wydaje mi się, że zwrot “co tu się odjaniepawla?” stał się twardą rzeczywistością w ostatnich dniach, kiedy to obecna władza na wszystkie pytania jak np. “kto ma urodziny?”, “jaki temat gwarantuje dotację Ministerstwa Kultury?“, “kto pozwolił Jarosławowi Kaczyńskiemu łamać regulamin sanitarny czasu pandemii oraz wchodzić na zamknięte cmentarze?”, “jaki jest plan na poradzenie sobie z nadchodzącymi kryzysami klimatyczno-gospodarczymi?”, “jaka jest stolica Syrii?”, odpowiada pochylając bogobojnie głowę i składając ręce w okolicy jąder: “Święty Jan Paweł II”.

Traktowanie Jana Pawła jak słowa “pomidor” w dziecięcej zabawie, jest fortelem retorycznym, który znam całe moje życie. Ludowy kult naszego papieża, przejawia się głównie w wymawianiu papieskiego imienia Karola Wojtyły jak zaklęcia, jak słów magicznych, nabożnie i z czcią, i te święte słowa “Jan Paweł Drugi” znoszą wszelkie rygory logiki w wypowiedzi, bo przenoszą ją w rzeczywistość nie z tego świata, w związku z tym można bezkarnie mówić bez sensu, bez obaw, że ten kto się czuje Polakiem, się do nich przyczepi, a jak się jednak ktoś przyczepi, to wtedy moralność wraz imieniem papieskim i tak jest po naszej stronie.

Bardzo lubię też wszelkie rodzaje popularyzowania “myśli Jana Pawła II”, czyli ten wątek wyższy, intelektualny, który, mimo wielkiego wysiłku propagandowego, ostał się w społecznej świadomości przede wszystkim w obeldze “cywilizacja śmierci”. Dużo to i mało zarazem. Fajnie by było, gdyby ktoś zrobił badanie, czy naprawdę przeciętny Polak kojarzy coś więcej.

Z okazji kolejnej fali janiepawlenia rzeczywistości przypomniały mi się lekcje religii w klasie maturalnej: leniwe, ospałe i luźne, jak nigdy przedtem. Można było spokojnie zajmować się czymś innym, a ksiądz przemawiał do garstki zainteresowanych. Edukowano nas w kolejnym sakramencie – sakramencie małżeństwa. Cały rok ksiądz realizował program nauk przedmałżeńskich, a kto dostarczył pod koniec roku referat o myśli Jana Pawła II, dostawał dyplom ukończenia kursu przedmałżeńskiego. Było to kuszące, bo słyszałam historie, że katecheci certyfikaty ukończenia tych kursów, jak się komuś nie chce chodzić, to dają za łapówki, więc ma to wymierną wartość pieniężną.

Trochę kalkulowałam wtedy, czy opłaca mi się pisać ten referat i dostać to zaświadczenie o kursach, bo niby mi się ono nie przyda, ale z drugiej strony kto wie? Ostatecznie stwierdziłam, że w klasie maturalnej nie mam czasu na takie zbytki jak zrzynanie referatu o myśli Jana Pawła II z internetu, jak to robili wszyscy.

I bardzo dobrze, bo ksiądz był sympatyczną osobą i dał wszystkim zaświadczenie o tych kursach.

A potem okazało się, że jest ono nic nie warte – parafie i tak takich zaświadczeń nie honorują

Myśli Świętego Jana Pawła II zawsze mi się kojarzą z tym, że, bądź co bądź, zostałam oszukana.

Moje życie z K. (1)

K., jak wiadomo obdarzona jest iście dziecięcą wyobraźnią słowotwórczą. Tak jak dzieci, tworzy nowe słowa mimowolnie, nieświadomie i zabawnie.

Ostatnio nazwała jednego pana wkrętaczem. Bo nie dość, że kręcił, to jeszcze jej wkręcał jakąś bzdurę.

Drzwi do bram

Ostatnie dni roku 2019 spędzałyśmy na Podlasiu, zwanym też muzycznym eldorado Jacka Kurskiego. Samej udało mi się tam wypłukać złotą grudę, czekając na pierogi ruskie w karczmie usłyszałam jak z głośnika leci piosenka ze słowami “całuj mnie też tam, gdzie drzwi do nieba bram”. Wiele na temat tego zdania dałoby się napisać w kwestii obyczajowej, czy też ewolucji poetyki naszego narodowego gatunku muzycznego, mnie jednak najbardziej zastanawia kwestia technologiczna, czyli: drzwi do bram.

W sensie, że są bramy, w których są wycięte drzwi. Są bramy, za którymi są drzwi. Ale drzwi do bramy? Brama jest po to, żeby coś większego było w stanie wjechać, więc bez sensu dawać drzwi, a potem bramę, bo przez drzwi nic dużego się nie zmieści, więc po co potem bramę, którą się robi własnie po to, by coś dużego wjechało.

Takie mam problemy, kiedy staram się nie myśleć o problemach w tym roku.

Tramwaj 28

– Jebani poloniści mnie zatrzymali!
To gniewne zdanie wybudziło mnie ze smartfonowego snu w tramwaju na moście gdańskim. Od razu przypomniałam sobie wszystkich znanych sobie absolwentów polonistyki i już na wstępie trudno mi było dać wiarę temu zdaniu. No bo oni wszyscy raczej indywidualiści, grupują się najwyżej w redakcjach, czy szkołach, większość z nich to kobiety bez cienia skłonności przemocowych, czy specjalnie perswazyjnych nawet, więc nie byłam w stanie wyobrazić ich sobie w większej ilości zatrzymujących kogoś gdzieś. No może, na ulicy, żeby zapytać, która godzina, czy jak dojechać do muzeum lub biblioteki, ale to przecież nie mogło wzbudzać aż takich emocji. W dodatku głos, który wypowiedział to zdanie należał do (zgadywałam po jednej nutce) praskiej dziewczyny, co to lepiej jej w kaszę dmuchać. Ja się nawet bałam odwrócić, a co dopiero taką zatrzymywać i to w dodatku będąc polonistą.

– Za szalik Legii mnie zatrzymali!
Ok. Nieporozumienie. A więc poloniści, czyli kibice Polonii. Zaczynało to nabierać sensu, tylko zaczęłam sobie zadawać pytania, czy kibice Polonii jeszcze istnieją, bo coś o nich nigdzie nie słyszę, ale też nie interesuje się za bardzo piłką nożną, więc może?

– No, zabrali mnie na komisariat, żeby potwierdzić tożsamość, bo dowodu przy sobie nie miałam. Zdjęli mi odciski palców. No. No i potwierdzili bo dziesięć lat temu, pamiętasz, też mi zdjęli.
Aha. No tak. To nie byli kibice Polonii tylko policjanci, czyli coś najgorszego, a najgorszym czymś jest kibicowanie Polonii, czyli byli to jednak metaforycznie jebani poloniści.

Oczywiście fakt, że zatrzymali tę dziewczynę za szalik Legii jest całkowicie prawdopodobne, tak teraz jak i dziesięć lat temu.