Babcię Irenkę poznałam wkrótce po swoim narodzeniu, kiedy mieszkaliśmy w 7 osób, czyli 4 pokolenia, w 3 pokojach. Z tych pierwszych lat pamiętam ją głównie w scenach spacerów do lasu, które z nią odbywaliśmy z bratem Wojtkiem i mam nadzieję, że była wtedy tak szczęśliwa jak my, bo my szczęśliwi z nią byliśmy bardzo. Eksplorowaliśmy górkę piaskową, a potem wracaliśmy do domu, do codziennej rutyny, która dzieci uwielbiają, a którą babcia też lubiła i była jej strażniczką. Także po spacerze wracaliśmy na obiad, który babcia podawała zawsze na moment powrotu dziadka z pracy. Wspólny obiad był najważniejszym rytuałem w ciągu dnia i nie pamiętam, żeby nie był dwudaniowy, i żeby nie kończył się herbatą, relaksem, a często sjestą.
Babcia, nauczycielka geografii w liceum, nawet w życiu prywatnym nie wychodziła z roli pedagoga. Tłumaczyła nam na przykład jak formowały się warstwy tektoniczne ziemi za pomocą koca położonego na łóżku i ściskanego z dwóch stron tak, że faktycznie tworzyły się na nim nieregularne wybrzuszenia. I to nie, że któreś z nas dzieci się babci o to pytało, nie. Po prostu zamiast opowiadać bajki babcia opowiadała nam o lądolodach, morenach czołowych i geologicznej przeszłości Kazimierza Dolnego ze szczególnym uwzględnieniem erozji skał wapiennych, powstawaniu lessów i tworzeniu się słynnych kazimierskich wąwozów. Kiedy piekłam z babcią szarlotkę, to tylko uczyłam się jak zagniatać ciasto, ale też, że Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun, Pluton, że taka jest kolejność planet w układzie słonecznym.
Babcia bywała też, jak kto kiedyś ktoś określił “cichym tyranem”, co odczuwałam zwłaszcza, kiedy organizowała mi po szkole dyktanda, z których próbowałam się wymigać i przy których stawiałam łatwy do złamania opór. Jak coś uważała, to uważała i egzekwowała to uporem, dyscyplinującymi rozmowami lub wiele mówiącą ciszą. Raz w swoich latach dwudziestych zapaliłam przy niej papierosa na spacerze i do dziś pamiętam jak jej stalowe (jeśli chodzi o ciężar) spojrzenie przenikliwych zielonych oczu wbiło mnie w ziemię, a potem dosięgnęło mnie klasyczne belferskie pytanie “taka chcesz być dorosła?”. Gdyby nie jej zaczynające się problemy z pamięcią i fakt, że szybko o tym zdarzeniu zapomniała, nie miałabym wielkiego wyboru jeśli chodzi o rzucenie palenia.
Babcia ładnie się ubierała i miała w tym swój styl. Jeśli zaś chodzi o włosy, to po różnych uczesaniach z młodości poprzestała na swojej klasycznej fryzurze, która powodowała, że jako dzieci myśleliśmy, że babcia jest na znaczkach pocztowych, bo bardzo była podobna do Kopernika na znaczkach w klaserze dziadka. Chodziła po domu cichutko jak duch i gdyby nie pobrzekiwanie jej metalowych bransoletek, nie byłoby w ogóle jej słychać. Gesty miała spokojne i delikatne, a wszelkie prace manualne wykonywała precyzyjnie i z czymś w rodzaju czułości. Nie znam nikogo kto by obierał tak cienko jabłka. Zawsze porządkowała przestrzeń dookoła siebie. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie poprawić mi jakiegoś nieuporzadkowanego kosmyka na głowie, czy żeby nie oberywać spostrzeżonego suchego liścia z rośliny doniczkowej.
Miała też zamiłowanie do medycyny naturalnej dlatego można ją było nakryć w jej pikowanym granatowym szlafroku z połówkami czosnku w uszach lub z przyłożonym gdzieś na ciało lisciem kapusty. Z pasją ucznia czarnoksiężnika wertowała książki Ireny Gumowski i Michała Tombaka.
Była też osobą lękową, nie lubiła ciemności za oknem i bycia samemu. Mam to po niej i kiedy to w sobię rozpoznaję, mówię do siebie “spokojnie Irenko”. Babcia dużo martwiłą się też o nas wszystkich, dlatego trzeba było meldować jej się z każdej podróży, że się już dojechało i jest się już bezpiecznym.
Z babcią spędzałam dużo czasu słuchając Bacha, który do końca pozostał naszym językiem porozumienia, bo kiedy demencja zaczęła odbierać babci pamięć i rozmawiać nie było z nią łatwo, włączyłam jej płytę z muzyką Bacha i jej twarz momentalnie zmieniała się na zadowolona. I tak sobie siedziałyśmy i mocno ściskała moją dłoń, swoją zawsze ciepłą dłonią.
Babcia Irenka, zaczęła odchodzić od nas już jakiś czas temu, kiedy pojawiły się u niej pierwsze oznaki demencji. Były wśród nich oznaki tak nieoczywiste jak kompulsywne kupowanie piersi z kurczaka na obiad na kotlety i zamiłowaniem do opalania się na balkonie, przez co jej i tak podatna na działanie słońca skóra już na majowy weekend osiągała barwy skóry ludności subsaharyjskiej. Jej pamięć krótkotrwała zepsuła się najszybciej, a potem erozja zaczęła dotykać też wspomnień, zostawiając na koniec wspomnienia najwcześniejsze i tworząc dziwny świat w którym żywi pozostawali jej mąż, czyli dziadek Stasiek, jej rodzice, a my z bratem mimo, że nawet skończyliśmy już dawno studia pozostawaliśmy dla niej dziećmi, które zaskakiwały ją tym, że mają prawo jazdy i mogą ją gdzieś zawieźć samochodem. Jej samoświadomość krążyła w rzeczywistości wyobrażonej, do której czasem mieliśmy dostęp, a czasem nie. W rozmowie potrafiła świetnie udawać, że wszystko się zgadza, choć zdradzały ją zawsze pytania typu “przypomnij mi proszę, gdzie my jesteśmy?” wypowiadane tonem, jakby nie mogła sobie przypomnieć zaledwie tytułu książki, czy filmu. W ostatnich latach już nawet te pytania przestały się pojawiać, a zastąpiło je milczenie i kontemplacja świata za oknem. Babcia powoli znikała, aż zniknęła zupełnie.